Poniedziałek, 19 stycznia, 2015 r.
Dźwięk budzika nigdy nie był dźwiękiem, który chciałam
usłyszeć jako pierwszy po wstaniu z łóżka. Tak było też i za tamtym razem.
Każdego wieczoru kładłam telefon po drugiej stronie pokoju – na parapecie, aby
nie włączać za każdym razem funkcji „drzemka”. Zawsze wstawałam tak, aby mieć
zapas czasu, ale później panikowałam, że się spóźnię, choć nigdy tak nie było.
W ciągu mojego szkolnego życia do tamtego momentu zdarzyło mi się spóźnić może
trzy razy? Może cztery? W każdym bądź razie niewiele. Byłam zmuszona do
ruszenia się z łóżka. Założyłam puchate kapcie stylizowane na postać
jednorożca. Nie były one butami markowymi, kupiłam je za około dwadzieścia
złotych w sklepie z odzieżą używaną. To i tak dużo jak na taki sklep. Prawie
każdy miał z niego ubrania, chyba, że znalazł pieniądze na zamówienie z
Internetu. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Mimo wszystko dzieci z naszego
miasta żyły raczej skromnie, na takie luksusy decydowały się najczęściej dzieci
z Jaskółkowa, ale nie każde. Mi Mnie nie zależało na tym, aby mieć najdroższe ubrania
od najlepszych marek. Wystarczy, że wyglądały schludnie, były do mnie
dopasowane i czułam się w nich komfortowo. Większość swojego kieszonkowego
przeznaczałam na sprzęt jeździecki. Bardzo lubiłam przeglądać czapraki, czy też
owijki, w jeździeckich sklepach internetowych. Naturalnie nie kupowałam ich,
ale lubiłam je po prostu oglądać. Na przykład w drodze autobusem
przemieszczającym się między miastami. Przesiadałam się do autobusu miejskiego
i on dowoził mnie do szkoły. Mogłam tak jeździć tylko w chłodne dni. Gdy pogoda
była odpowiednia, musiałam jeździć rowerem. Lubiłam ten sport, ale mimo
wszystko bardziej odpowiadało mi jeżdżenie autobusami. Jednakże wtedy była
zima, temperatura wynosiła zero, a więc mogłam sobie pozwolić na ten przywilej.
Wybrałam ubrania i powędrowałam do łazienki. Wzdrygnęłam się, gdy zimne krople
dotknęły mojej skóry. Od razu przełączyłam wodę na cieplejszą. Minuta. Druga.
Trzecia. Co się dzieje? Bez przerwy leciała zimna woda. Znów awaria? Świetny
początek dnia. Zimny prysznic. Byłam po nim bardziej markotna i rozczarowana,
niż pobudzona. Jednak to nie miał być koniec problemów dnia dzisiejszego.
Podczas rozczesywania włosów szczotka spadła mi tysiące razy, tak, jakby miała
uprzykrzyć mi życie. Nie trudziłam się wiązaniem włosów, tylko włożyłam gumkę w
tylną kieszeń moich czarnych rurek. Nie miałam co prawda tamtego dnia mojego
ukochanego przedmiotu polegającego na bieganiu po okręgu na boisku szkolnym,
gdy nauczyciel rozprawia z drugim o wyniku wczorajszego meczu. Taki akurat mi się
trafił. Zeszłam piętro niżej na śniadanie. Od razu zapachniało mi jajecznicą.
Próbowałam się uśmiechnąć do mamy myjącej naczynia, ale zapewne kąciki moich
ust uniosły się nieznacznie.
- Smacznego – powiedziała i patrzyła na mnie wyczekująco.
Zaczęłam jeść śniadanie, co chwila zerkając na moją mamę.
- O co chodzi?
- Ty się mnie pytasz, o co chodzi? Za co dostałaś trójkę z
matematyki?
Jaka trójka? CO?! Nie wierzyłam, że ten dzień mógłby być
gorszy, ale jednak. Ta zołza, Kościelna z gimnazjum, z którą mamy zastępstwo,
póki nie znajdą nauczyciela w podstawówce. Genialnie, do końca tego tygodnia
mogę pożegnać się z laptopem.
- Nie mam pojęcia! Poza tym, skąd to wiesz? Mówiłam, że pani
Kościelna się na mnie uwzięła… - w oczach stanęły mi łzy. Tak, płakałam, jeśli
dostawałam złą ocenę.
- Napisała do mnie maila, żebyś się wzięła do nauki i że
dostałaś trójkę z kartkówki. Zabieram Ci laptopa, w środę po szkole Ci oddam.
Do tego czasu będę cię pytać z każdego tematu. – Popatrzyła na mnie karcącym
wzrokiem i znów zabrała się za mycie naczyń.
Pokiwałam tylko głową. Po skończonym jedzeniu podałam mamie
talerz i poszłam do łazienki umyć zęby. Rzecz jasna nadal woda leciała zimna.
Co ciekawe, woda w kuchni, była ciepła. Poszłam do swojego pokoju. Zegar
wskazywał szóstą dwadzieścia. Udałam się do salonu, gdzie mieściło się posłanie
Hektora. Gdy cmoknęłam przyszedł do mnie, mimo, że jeszcze chwilę wcześniej
spał. Zabrałam go na krótki spacer po ulicy. No właśnie, mi się wydawało, że
krótki. Wróciłam za piętnaście minut siódma. Autobus za pięć minut. Pobiegłam
na górę, chwyciłam plecak, telefon, portfel i klucze, szybko się ubrałam,
rzuciłam mamie, psu i przeziębionemu bratu przelotne „cześć” i pobiegłam na
przystanek. Gdy tam dotarłam, pojazd już odjechał, więc byłam zmuszona poczekać
na następny, dopiero za piętnaście minut. Czas ten głównie poświęciłam
obserwacjom okolicy. Nic ciekawego, przecież tam mieszkałam. Znudzona wsiadłam
do autobusu, który w końcu przyjechał po tych piętnastu minutach.
Rzadko ludzie z Janosikowa podróżowali do Jaskółkowa,
wolnych miejsc zatem było pełno. Autobus był krótki, ale mimo to, mieścili się
tam wszyscy pasażerowie. Zajęłam jedno z siedzisk na samym końcu. Za oknem
obraz był dość monotonny. Szara ziemia, która zapewne jest polem, oraz co jakiś
czas kilka drzew. Nic ciekawego. Wyjęłam z kieszeni wszystkie rzeczy, które
wzięłam w locie i schowałam je do plecaka. Zostawiłam tylko telefon. Zgodnie ze
swym nawykiem weszłam na stronę sklepu jeździeckiego „Caballo” i przeglądałam
rzeczy na promocji. W oczy rzuciła mi się śliczna, bordowa derka. Sześćdziesiąt
siedem złotych, łącznie z dostawą siedemdziesiąt pięć. Przynajmniej mam na co
zbierać. Udało mi się nawet dobrać cały komplet. Jednak zakup całego mógł
pozostać tylko marzeniem, ponieważ miałam różne inne wydatki. Może za rok uda
mi się to wszystko zdobyć. Pożyjemy, zobaczymy.
Z głośnika wydobył się głos tak znanego mi lektora –
„Następny przystanek: Codzienna”. Wstałam ze swojego miejsca i byłam
przygotowana do wyjścia. Kliknęłam stary przycisk „STOP” i wysiadłam. Ławkę
zajmował chłopiec w wieku koło dziewięciu lat i zajadał chipsy. Że też im
rodzice na coś takiego pozwalali – obżerać się łakociami na przystanku,
jednocześnie siedząc na przemarzniętej ławce pokrytej lodem.
- Zupełny brak odpowiedzialności – mruknęłam pod nosem i
wyglądałam autobusu, który miał wyjechać zza rogu. Po dwóch minutach znów
mogłam cieszyć się względnym ciepłem w pojeździe, który był tylko starym
rzęchem i skrzypiącym tak, że spokojnie można było usłyszeć go przecznicę
dalej. No ale lepsze to, niż podróż piechotą parę kilometrów. Po pięciu, może
sześciu minutach, finalnie przyjechał i podwiózł mnie pod szkołę. Byłam tam
dziesięć minut przed dzwonkiem, co zmusiło mnie do biegu. Przeciskałam się
pomiędzy dzieciakami i rodzicami, którzy odprowadzali swoje pociechy do tego
jakże wspaniałego miejsca, tak przyjaznego dzieciom, że Kościelna wstawiła mi
trójkę za nic! Mam jej serdecznie dość, niech już wraca do tego swojego
gimnazjum… W szatni spotkałam tylko Janka, chłopca z naszej klasy, z którym
niezbyt się lubiłam, bo często zgłaszał się na polskim, co wytrącało mnie z
równowagi.
- Zrobiłaś pracę domową z historii? – usłyszałam głos za
sobą.
Mruknęłam coś i po zdjęciu kurtki - no bo po co zmieniać
buty? – pędem pobiegłam na lekcje. Zdyszana byłam już pod klasą. Trzy minuty po
dzwonku. Z kim mieliśmy matematykę? No z kim? Z Kościelną, która nie przepuściła
mi tego spóźnienia zgodnie z moim przekonaniem. Weszłam do klasy z miną zbitego
pieska.
- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie.
- Owszem, spóźnienie Gawrońska. Siadaj. – Odprowadziła mnie
wzrokiem do drugiej ławki w rzędzie od okna i obserwowała mnie badawczo.
Patrycja z czwartej ławki zaśmiała się cicho, ale zaraz
nauczycielka przepytała ją z trzech ostatnich lekcji, z czego dostała dwójkę. Przynajmniej
w tym zgadzałam się z Kościelną.
Po matematyce była przyroda, po przyrodzie historia, na
którym zarobiłam plusa za odczytanie bezbłędnie pracy domowej, po historii
religia, po religii plastyka, po
plastyce polski i do domu. Parę minut przed piętnastą przekręcałam kluczyki w
drzwiach od mieszkania. Lucyfer obserwował mnie bacznie z półki z czapkami i szalikami, a Hektorowi ogon latał tak,
jakby miał mu zaraz odpaść. Szybko przebrałam się w coś bardziej spacerowego,
czyli stare, zniszczone dżinsy, a pod spodem rajstopy, oraz gruby, nieco
naruszony przez kocie pazury sweter. Sama nie wiem, ile miałam wtedy swetrów. W
każdym bądź razie dużo. Bardzo dużo. Dzisiejsza trasa obejmowała las, duże
pole, aż w końcu, żeby zatoczyć kółko i trafić tylną furtką ogrodu, przez łąkę.
Rzecz jasna spuściłam Hektora ze smyczy. Uroczo wyglądał z śniegiem na nosku,
po wąchaniu ziemi. Skakał na drzewa w poszukiwaniu wiewiórek, ale te chyba
wolały odpoczynek w ciepłych norkach, zamiast zabawy z głupkowatym kundlem,
który myśli, że będzie skakał z nimi po gałęziach. Gdy zorientował się, że jego
przyjaciół nie ma, a jeśli są, to niechętni do zabawy, puścił się biegiem do
przodu i obwąchiwał każdy kąt. Pilnował też, aby sumiennie oznaczać swoje
krzaczki, zabezpieczając je przed wścibskim pudlem Amorem, który należy do pary
staruszków, naszych sąsiadów. Lubią się razem bawić, ale zawzięcie walczą o
terytorium. Na swój sposób zabawne. Amor jest ślicznym, dużym, czarnym i dumnym
przedstawicielem swojej rasy. Na początku dziwiło mnie to, że mamy w
Janosikowie jakiegoś rasowego psa, ale państwo Rzeniewicz pochodzili z
bogatszej rodziny i chcieli tylko odpocząć od dużego miasta. Poniekąd
rozsądnie, ale ciekawiło mnie, jak przestawili się z luksusów do niewielkiej
wsi. Na łące próbowałam poszukać pierwszych przebiśniegów i krokusów, jednak
zrozumiałam, że to jeszcze za wcześnie. W dobrym humorze wróciłam do domu,
gdzie czekał na mnie ten smarkacz, Szymon.
- Siostrzyczko, zrób mi kanapki. – piękne słowa, zwłaszcza,
że dopiero co weszłam do domu.
- Sam sobie zrób, mam inne rzeczy do roboty – burknęłam i
zdjęłam szelki z Hektora. Następnie rozebrałam się i poszłam zmienić ubrania na
takie, by się nie zagotować. To było pierwsze miłe wydarzenie tamtego dnia.
Odrobiłam lekcje jak każda grzeczna dziewczynka i od razu
spakowałam się na następny dzień. Czułam już podniecenie – spełniłam już
wszystkie warunki i mogłam iść do stajni.
Usłyszałam sygnał nowej wiadomości na moim telefonie, więc wyjęłam go z
kieszeni. „Zapomniałam ci powiedzieć, żebyś rozładowała zmywarkę. ~ Buziaczki, Mama” – och tak, najlepszy SMS
jaki mogłam w tamtej chwili dostać. Emocje opadły, a ja, rozczarowana
dziewczynka, poszkodowana przez los wlokłam się do kuchni, by wyjąć z niej
wszystkie naczynia. Tak, jakby mój brat nie mógł tego zrobić. Niby był chory,
ale umiał oglądać telewizję przez cały dzień z przerwami na MOJEGO laptopa.
Miałam wrażenie, że niedługo się wyprowadzę, jeśli ten leń nie nauczy się
wykonywać domowych obowiązków. Dokładnie postawiłam ostatnią szklankę w szafce
tak, aby przy jej otwieraniu, nic nie spadło i się nie zbiło. Teraz już byłam
wolna. Z radością w sercu, gdyż nie było tego widać po mojej minie, wzięłam
moją torbę z rzeczami na zmianę i przysmakami dla Jutrzenki i poszłam na
przystanek. Gdyby nie to, że mój bagaż trochę ważył, mogłabym spokojnie przejść
dwa przystanki. Ale już skoro wprowadzili linie autobusowe jeżdżące do piętnaście,
dwadzieścia minut, niejeżdżące od południa do trzynastej, to trzeba było
korzystać.
Mogłam spokojnie przebrać się w łazience w budynku „biurowym”,
jeśli można to tak nazwać. Wzięłam dwa jabłka – jedno dla mnie, a drugie dla
klaczy. Miałam poczekać na Igora, którego klacz miała boks koło mojej. To
znaczy jego, mojej… tylko je dzierżawiliśmy, nic poza tym. Ale dla mnie nie
miało znaczenia to, czy ją posiadam, czy dzierżawię. Kochałam ją całym
serduszkiem. Pasowałyśmy do siebie, bo obie nie lubiłyśmy ujeżdżenia i dzikich
rzeczy pokroju woltyżerki.
- Hej, jesteś Weronika, prawda?
< ktoś coś? >
Długie op.
2 błędy ort. i 1 inter. = 88%
4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz