niedziela, 19 marca 2017

Od Weroniki „Nauczyciele są zdradliwi” cz. 1 (cd. chętny)

Poniedziałek, 19 stycznia, 2015 r.
Dźwięk budzika nigdy nie był dźwiękiem, który chciałam usłyszeć jako pierwszy po wstaniu z łóżka. Tak było też i za tamtym razem. Każdego wieczoru kładłam telefon po drugiej stronie pokoju – na parapecie, aby nie włączać za każdym razem funkcji „drzemka”. Zawsze wstawałam tak, aby mieć zapas czasu, ale później panikowałam, że się spóźnię, choć nigdy tak nie było. W ciągu mojego szkolnego życia do tamtego momentu zdarzyło mi się spóźnić może trzy razy? Może cztery? W każdym bądź razie niewiele. Byłam zmuszona do ruszenia się z łóżka. Założyłam puchate kapcie stylizowane na postać jednorożca. Nie były one butami markowymi, kupiłam je za około dwadzieścia złotych w sklepie z odzieżą używaną. To i tak dużo jak na taki sklep. Prawie każdy miał z niego ubrania, chyba, że znalazł pieniądze na zamówienie z Internetu. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Mimo wszystko dzieci z naszego miasta żyły raczej skromnie, na takie luksusy decydowały się najczęściej dzieci z Jaskółkowa, ale nie każde. Mi Mnie nie zależało na tym, aby mieć najdroższe ubrania od najlepszych marek. Wystarczy, że wyglądały schludnie, były do mnie dopasowane i czułam się w nich komfortowo. Większość swojego kieszonkowego przeznaczałam na sprzęt jeździecki. Bardzo lubiłam przeglądać czapraki, czy też owijki, w jeździeckich sklepach internetowych. Naturalnie nie kupowałam ich, ale lubiłam je po prostu oglądać. Na przykład w drodze autobusem przemieszczającym się między miastami. Przesiadałam się do autobusu miejskiego i on dowoził mnie do szkoły. Mogłam tak jeździć tylko w chłodne dni. Gdy pogoda była odpowiednia, musiałam jeździć rowerem. Lubiłam ten sport, ale mimo wszystko bardziej odpowiadało mi jeżdżenie autobusami. Jednakże wtedy była zima, temperatura wynosiła zero, a więc mogłam sobie pozwolić na ten przywilej. Wybrałam ubrania i powędrowałam do łazienki. Wzdrygnęłam się, gdy zimne krople dotknęły mojej skóry. Od razu przełączyłam wodę na cieplejszą. Minuta. Druga. Trzecia. Co się dzieje? Bez przerwy leciała zimna woda. Znów awaria? Świetny początek dnia. Zimny prysznic. Byłam po nim bardziej markotna i rozczarowana, niż pobudzona. Jednak to nie miał być koniec problemów dnia dzisiejszego. Podczas rozczesywania włosów szczotka spadła mi tysiące razy, tak, jakby miała uprzykrzyć mi życie. Nie trudziłam się wiązaniem włosów, tylko włożyłam gumkę w tylną kieszeń moich czarnych rurek. Nie miałam co prawda tamtego dnia mojego ukochanego przedmiotu polegającego na bieganiu po okręgu na boisku szkolnym, gdy nauczyciel rozprawia z drugim o wyniku wczorajszego meczu. Taki akurat mi się trafił. Zeszłam piętro niżej na śniadanie. Od razu zapachniało mi jajecznicą. Próbowałam się uśmiechnąć do mamy myjącej naczynia, ale zapewne kąciki moich ust  uniosły się nieznacznie.
- Smacznego – powiedziała i patrzyła na mnie wyczekująco.
Zaczęłam jeść śniadanie, co chwila zerkając na moją mamę.
- O co chodzi?
- Ty się mnie pytasz, o co chodzi? Za co dostałaś trójkę z matematyki?
Jaka trójka? CO?! Nie wierzyłam, że ten dzień mógłby być gorszy, ale jednak. Ta zołza, Kościelna z gimnazjum, z którą mamy zastępstwo, póki nie znajdą nauczyciela w podstawówce. Genialnie, do końca tego tygodnia mogę pożegnać się  z laptopem.
- Nie mam pojęcia! Poza tym, skąd to wiesz? Mówiłam, że pani Kościelna się na mnie uwzięła… - w oczach stanęły mi łzy. Tak, płakałam, jeśli dostawałam złą ocenę.
- Napisała do mnie maila, żebyś się wzięła do nauki i że dostałaś trójkę z kartkówki. Zabieram Ci laptopa, w środę po szkole Ci oddam. Do tego czasu będę cię pytać z każdego tematu. – Popatrzyła na mnie karcącym wzrokiem i znów zabrała się za mycie naczyń.
Pokiwałam tylko głową. Po skończonym jedzeniu podałam mamie talerz i poszłam do łazienki umyć zęby. Rzecz jasna nadal woda leciała zimna. Co ciekawe, woda w kuchni, była ciepła. Poszłam do swojego pokoju. Zegar wskazywał szóstą dwadzieścia. Udałam się do salonu, gdzie mieściło się posłanie Hektora. Gdy cmoknęłam przyszedł do mnie, mimo, że jeszcze chwilę wcześniej spał. Zabrałam go na krótki spacer po ulicy. No właśnie, mi się wydawało, że krótki. Wróciłam za piętnaście minut siódma. Autobus za pięć minut. Pobiegłam na górę, chwyciłam plecak, telefon, portfel i klucze, szybko się ubrałam, rzuciłam mamie, psu i przeziębionemu bratu przelotne „cześć” i pobiegłam na przystanek. Gdy tam dotarłam, pojazd już odjechał, więc byłam zmuszona poczekać na następny, dopiero za piętnaście minut. Czas ten głównie poświęciłam obserwacjom okolicy. Nic ciekawego, przecież tam mieszkałam. Znudzona wsiadłam do autobusu, który w końcu przyjechał po tych piętnastu minutach.
Rzadko ludzie z Janosikowa podróżowali do Jaskółkowa, wolnych miejsc zatem było pełno. Autobus był krótki, ale mimo to, mieścili się tam wszyscy pasażerowie. Zajęłam jedno z siedzisk na samym końcu. Za oknem obraz był dość monotonny. Szara ziemia, która zapewne jest polem, oraz co jakiś czas kilka drzew. Nic ciekawego. Wyjęłam z kieszeni wszystkie rzeczy, które wzięłam w locie i schowałam je do plecaka. Zostawiłam tylko telefon. Zgodnie ze swym nawykiem weszłam na stronę sklepu jeździeckiego „Caballo” i przeglądałam rzeczy na promocji. W oczy rzuciła mi się śliczna, bordowa derka. Sześćdziesiąt siedem złotych, łącznie z dostawą siedemdziesiąt pięć. Przynajmniej mam na co zbierać. Udało mi się nawet dobrać cały komplet. Jednak zakup całego mógł pozostać tylko marzeniem, ponieważ miałam różne inne wydatki. Może za rok uda mi się to wszystko zdobyć. Pożyjemy, zobaczymy.
Z głośnika wydobył się głos tak znanego mi lektora – „Następny przystanek: Codzienna”. Wstałam ze swojego miejsca i byłam przygotowana do wyjścia. Kliknęłam stary przycisk „STOP” i wysiadłam. Ławkę zajmował chłopiec w wieku koło dziewięciu lat i zajadał chipsy. Że też im rodzice na coś takiego pozwalali – obżerać się łakociami na przystanku, jednocześnie siedząc na przemarzniętej ławce pokrytej lodem.
- Zupełny brak odpowiedzialności – mruknęłam pod nosem i wyglądałam autobusu, który miał wyjechać zza rogu. Po dwóch minutach znów mogłam cieszyć się względnym ciepłem w pojeździe, który był tylko starym rzęchem i skrzypiącym tak, że spokojnie można było usłyszeć go przecznicę dalej. No ale lepsze to, niż podróż piechotą parę kilometrów. Po pięciu, może sześciu minutach, finalnie przyjechał i podwiózł mnie pod szkołę. Byłam tam dziesięć minut przed dzwonkiem, co zmusiło mnie do biegu. Przeciskałam się pomiędzy dzieciakami i rodzicami, którzy odprowadzali swoje pociechy do tego jakże wspaniałego miejsca, tak przyjaznego dzieciom, że Kościelna wstawiła mi trójkę za nic! Mam jej serdecznie dość, niech już wraca do tego swojego gimnazjum… W szatni spotkałam tylko Janka, chłopca z naszej klasy, z którym niezbyt się lubiłam, bo często zgłaszał się na polskim, co wytrącało mnie z równowagi.
- Zrobiłaś pracę domową z historii? – usłyszałam głos za sobą.
Mruknęłam coś i po zdjęciu kurtki - no bo po co zmieniać buty? – pędem pobiegłam na lekcje. Zdyszana byłam już pod klasą. Trzy minuty po dzwonku. Z kim mieliśmy matematykę? No z kim? Z Kościelną, która nie przepuściła mi tego spóźnienia zgodnie z moim przekonaniem. Weszłam do klasy z miną zbitego pieska.
- Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie.
- Owszem, spóźnienie Gawrońska. Siadaj. – Odprowadziła mnie wzrokiem do drugiej ławki w rzędzie od okna i obserwowała mnie badawczo.
Patrycja z czwartej ławki zaśmiała się cicho, ale zaraz nauczycielka przepytała ją z trzech ostatnich lekcji, z czego dostała dwójkę. Przynajmniej w tym zgadzałam się z Kościelną.
Po matematyce była przyroda, po przyrodzie historia, na którym zarobiłam plusa za odczytanie bezbłędnie pracy domowej, po historii religia, po  religii plastyka, po plastyce polski i do domu. Parę minut przed piętnastą przekręcałam kluczyki w drzwiach od mieszkania. Lucyfer obserwował mnie bacznie z półki z czapkami  i szalikami, a Hektorowi ogon latał tak, jakby miał mu zaraz odpaść. Szybko przebrałam się w coś bardziej spacerowego, czyli stare, zniszczone dżinsy, a pod spodem rajstopy, oraz gruby, nieco naruszony przez kocie pazury sweter. Sama nie wiem, ile miałam wtedy swetrów. W każdym bądź razie dużo. Bardzo dużo. Dzisiejsza trasa obejmowała las, duże pole, aż w końcu, żeby zatoczyć kółko i trafić tylną furtką ogrodu, przez łąkę. Rzecz jasna spuściłam Hektora ze smyczy. Uroczo wyglądał z śniegiem na nosku, po wąchaniu ziemi. Skakał na drzewa w poszukiwaniu wiewiórek, ale te chyba wolały odpoczynek w ciepłych norkach, zamiast zabawy z głupkowatym kundlem, który myśli, że będzie skakał z nimi po gałęziach. Gdy zorientował się, że jego przyjaciół nie ma, a jeśli są, to niechętni do zabawy, puścił się biegiem do przodu i obwąchiwał każdy kąt. Pilnował też, aby sumiennie oznaczać swoje krzaczki, zabezpieczając je przed wścibskim pudlem Amorem, który należy do pary staruszków, naszych sąsiadów. Lubią się razem bawić, ale zawzięcie walczą o terytorium. Na swój sposób zabawne. Amor jest ślicznym, dużym, czarnym i dumnym przedstawicielem swojej rasy. Na początku dziwiło mnie to, że mamy w Janosikowie jakiegoś rasowego psa, ale państwo Rzeniewicz pochodzili z bogatszej rodziny i chcieli tylko odpocząć od dużego miasta. Poniekąd rozsądnie, ale ciekawiło mnie, jak przestawili się z luksusów do niewielkiej wsi. Na łące próbowałam poszukać pierwszych przebiśniegów i krokusów, jednak zrozumiałam, że to jeszcze za wcześnie. W dobrym humorze wróciłam do domu, gdzie czekał na mnie ten smarkacz, Szymon.
- Siostrzyczko, zrób mi kanapki. – piękne słowa, zwłaszcza, że dopiero co weszłam do domu.
- Sam sobie zrób, mam inne rzeczy do roboty – burknęłam i zdjęłam szelki z Hektora. Następnie rozebrałam się i poszłam zmienić ubrania na takie, by się nie zagotować. To było pierwsze miłe wydarzenie tamtego dnia.
Odrobiłam lekcje jak każda grzeczna dziewczynka i od razu spakowałam się na następny dzień. Czułam już podniecenie – spełniłam już wszystkie warunki i mogłam  iść do stajni. Usłyszałam sygnał nowej wiadomości na moim telefonie, więc wyjęłam go z kieszeni. „Zapomniałam ci powiedzieć, żebyś rozładowała zmywarkę.  ~ Buziaczki, Mama” – och tak, najlepszy SMS jaki mogłam w tamtej chwili dostać. Emocje opadły, a ja, rozczarowana dziewczynka, poszkodowana przez los wlokłam się do kuchni, by wyjąć z niej wszystkie naczynia. Tak, jakby mój brat nie mógł tego zrobić. Niby był chory, ale umiał oglądać telewizję przez cały dzień z przerwami na MOJEGO laptopa. Miałam wrażenie, że niedługo się wyprowadzę, jeśli ten leń nie nauczy się wykonywać domowych obowiązków. Dokładnie postawiłam ostatnią szklankę w szafce tak, aby przy jej otwieraniu, nic nie spadło i się nie zbiło. Teraz już byłam wolna. Z radością w sercu, gdyż nie było tego widać po mojej minie, wzięłam moją torbę z rzeczami na zmianę i przysmakami dla Jutrzenki i poszłam na przystanek. Gdyby nie to, że mój bagaż trochę ważył, mogłabym spokojnie przejść dwa przystanki. Ale już skoro wprowadzili linie autobusowe jeżdżące do piętnaście, dwadzieścia minut, niejeżdżące od południa do trzynastej, to trzeba było korzystać.
Mogłam spokojnie przebrać się w łazience w budynku „biurowym”, jeśli można to tak nazwać. Wzięłam dwa jabłka – jedno dla mnie, a drugie dla klaczy. Miałam poczekać na Igora, którego klacz miała boks koło mojej. To znaczy jego, mojej… tylko je dzierżawiliśmy, nic poza tym. Ale dla mnie nie miało znaczenia to, czy ją posiadam, czy dzierżawię. Kochałam ją całym serduszkiem. Pasowałyśmy do siebie, bo obie nie lubiłyśmy ujeżdżenia i dzikich rzeczy pokroju woltyżerki.
- Hej, jesteś Weronika, prawda? 

< ktoś coś? >

Długie op.
2 błędy ort. i 1 inter. = 88%
4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz