wtorek, 4 kwietnia 2017

Od Weroniki "Pościg" cz.1

Poniedziałek, 26 stycznia, 2015 r.
Podążałam wzdłuż ulicy Kwiatowej w celu zakupów spożywczych. W Janosikowie był jeden, nie takiej małej wielkości market. Do "Stokrotki" wszyscy udawali się po większe zakupy, by nie jeździć do Jaskółkowa. Nie był on bardzo rozbudowany, ale przynajmniej można było zakupić to, co do życia codziennego potrzebne. Do pobliskiego miasta udawaliśmy się tak jakoś dwa razy na trzy miesiące. Wystarczył nam zwykły, mniejszy niż przeciętny market, spożywczak, który sam nazywał się mianem marketu, choć ja bym tego oficjalnie tak nie nazwała. Obserwowałam czarnego kota przesiadującego na wielkiej jabłoni pana Czerwieńskiego. Szczycił się nią, bo była najstarszym drzewem we wsi. Nie posiadał żadnych zwierząt, tamten kocur to tylko miejscowy przybłęda, zwanym przez wszystkich Mruczkiem. Często łasił się do nóg przechodniów. Przeważnie oddawali pieszczotę, ale osoby spoza wsi brzydziła się na myśl, że jakiś pchlarz oznacza swoim zapachem ich nowe spodnie. Kot często okrążał miejscowy bar mleczny w poszukiwaniu resztek. Na swój sposób go lubiłam, podziwiałam to, jak garnął się do ludzi.
W sklepie kupiłam ziemniaki, winogrona zza granicy, bo innych w styczniu nie znajdziesz, oraz kilka rzeczy pokroju masła i mleka. Całkiem 'przypadkiem' wrzucił mi się dżem truskawkowy i twaróg. Była już piętnasta, więc w sklepie było koło dwunastu osób. Niezły wynik. Finalnie wróciłam do domu z dwiema siatkami zakupów. Po wejściu drzwiami od strony kuchni, zostałam otoczona przez Hektora. Odłożyłam wciąż zapakowane produkty na stół i po prostu przywitałam się z pupilem. Czekało mnie teraz rozpakowywanie siatek. Mama była jeszcze w pracy, tak samo jak tata. Szymon umówił się z kolegami w naszym skromnym, małym i jedynym parku, pogoda nie była mu przeszkodą. I dobrze, miałam go z głowy na całe popołudnie. Wracał dopiero koło godziny osiemnastej.
Gdy skończyłam, odgrzałam obiad w mikrofalówce. Zwykła pomidorówka. Hektor położył się na swoim posłaniu w przedpokoju i po prostu sobie przysnął. Ja natomiast zajęłam się odrabianiem lekcji. Matematyka - trzy strony z ćwiczeń, polski - wypracowanie na temat Wisławy Szymborskiej, przyroda - trzy zadania z podręcznika, historia - coś tam o szlachcicach. Czy to było wszystko? Tak mi się zdawało i miałam rację. Założyłam specjalny zeszyt, w którym zapisywałam każdą zadaną pracę domową. Dzięki temu zawsze miałam zapas nieprzygotowań, które zgłaszałam naprawdę okazjonalnie. Odrabianie lekcji zajęło mi koło czterdziestu, długich minut.
Po tychże mękach wyszłam na spacer z Hektorem. Taki tylko na łączkę. Szron pokrywał wysoką, zżółkłą trawę. Pies tylko węszył i oczywiście biegł przodem. Nagle stanął. Tak po prostu i zaczął patrzeć gdzieś w dal. Pędem pobiegł w kierunku... no właśnie, czego? Wyjęłam gwizdek. Gwizdnęłam raz drugi, trzeci. Wiedziałam, że słyszał, ale mimo to biegł dalej. Zwęszył coś. Sarny czasem wychodziły z lasów i zabłąkane szukały czegoś do zjedzenia na łące. A rozwiązanie było tak blisko - w lesie przecież stały żłoby z sianem, które były uzupełniane regularnie przez leśniczych. Byłam przerażona. Bicie własnego serca zagłuszało wszystko wokół. Błądziłam oczami za kundlem, starając nie spuścić go z oczu wśród krzewów i trawy. Śniegu nie było dużo, ale i tak ciemny pies wyróżniał się na tle jasnej trawy. Już nie raz uciekał, ale zawsze byłam przerażona takimi sytuacjami, bo bardzo zależało mi na Hektorze i nie lubiłam dłuższych rozstań z nim. Raz uciekł nam tak, że wrócił, sam oczywiście, po trzech dniach. Biegłam nie zważając na kłujące gałązki, które omiatały moje nogi. Dżinsy poszły do prania, co chyba jest oczywiste. Trzy minuty, cztery - ciągnęły się jak godziny. Nareszcie ten moment. Stanął, zaczął węszyć. Nie pobiegł jednak dalej w las, tylko zawrócił. Dumny z siebie, merdając ogonem, potruchtał do mnie, a jęzor miał wywieszony.
- Głupi, zawału bym dostała. Nawet nie zamierzam opowiadać tego mamie! 
Nie było to śmieszne, ale mimo to się śmiałam. To była nasza mała tajemnica. Owy głupek zaszczekał tylko w odpowiedzi i bez żadnej komendy zawrócił ku domowi. W pokojowym nastroju przekroczyliśmy próg domu, lecz domownicy nie podzielali naszego stanu umysłu. Po prostu krzyk, a zdenerwowanie wisiało w powietrzu. 
- Chodzisz gdzieś, wracasz późno, a teraz wróciłeś wcześniej i z podbitym okiem! - Usłyszałam głos mej rodzicielki, którą z łatwością mogłam sobie wyobrazić bez wchodzenia do kuchni.
- Nie masz się czym martwić, mamo...
Maciuś chyba wpadł. Godzina osiemnasta nie jest godziną późną. Może czasem zdarzało mu się być w domu po dwudziestej, lecz nadzwyczaj rzadko. Wtedy może się tak nasilało, a więc zacna Pani Gawrońska została tym razem niesamowicie dotknięta. Zwłaszcza, że jej syn nawet nie chciał z nią rozmawiać i wyjawić powodu pojawienia się śliwy. Nie chciałam tam wchodzić. Zdjęłam tylko psu szelki, odłożyłam je do "psiej" szuflady i po cichu przemknęłam do swojego pokoju. Sięgnęłam po telefon. Była już szesnasta dwadzieścia, Zosia na pewno wróciła już ze szkoły. Weszłam na Skype i po prostu napisałam "Cześć :3", po czym zaczęłam szukać mojego laptopa. W Internecie rozglądałam się za jakąś ciekawą książką. Koleżanka z klasy ostatnio poleciła mi Zwiadowców, więc to też wybrałam. Seria składa się z kilkunastu tomów, więc zdawałam sobie sprawę, że przeczytanie wszystkiego trochę mi zajmie. Tymczasem Hektor wszedł do mojego pokoju i ułożył się przy moim łóżku. Uśmiechnęłam się słabo i wstałam z biurkowego krzesła, by następnie usiąść po turecku przy psie. Drapałam go za uszami, ponieważ to było jego wrażliwe miejsce, jeśli chodzi o pieszczoty. Miałam obowiązek pouczenia się na sprawdzian z języka angielskiego, więc wyjęłam z czarnego plecaka podręcznik oraz zeszyt. Zaczęłam się uczyć.
~
Po dwóch godzinach skutecznej nauki postanowiłam się odprężyć. Weszłam do kuchni z uśmiechem na twarzy, ale moja mama siedziała na krześle i po prostu płakała. Podeszłam do niej i usiadłam obok. 
- Słyszałam - szepnęłam i złapałam jej rękę. - Dowiem się, co jest grane. Obiecuję.
W odpowiedzi uśmiechnęła się, wstała, i zaczęła przygotowywać kolację. Wyjęła jajka oraz świeży szczypior, co wskazywało na to, że w planach miała przygotowanie jajecznicy. Ja za to wyjęłam z koszyka na oknie zielone, kwaśne jabłko i zaniosłam je sobie do pokoju. Tylko, że zanim do niego doszłam, zatrzymałam się w przedpokoju.
- Nie, nie domyśla się, skąd. Stary, ona zaczęła mi o jakichś sektach gadać! Tak, tam gdzie zawsze, półtorej godziny wcześniej. Niech któryś stchórzy, to go zbiję. - Oj, Szymon, Szymon...
Zapewne skończył rozmowę, więc odczekałam minutę i weszłam do pokoju.
- Hej.
- Co tu robisz? - Zauważyłam, jak bacznie mi się przyglądał, ale nie dałam po sobie poznać, że coś słyszałam.
- Jak to było z tym okiem?
Cisza. Niezręczna cisza. 
- No tak... ten... Dlaczego pytasz i nagle się mną interesujesz? - Na początku się jąkał, ale chyba zaczął nabierać podejrzeń.
- Jesteś moją rodziną i nagle przychodzisz z nieźle podbitym okiem. Mniejsza. Miało być dla mnie, ale zjedz je - Powiedziałam i podałam mu owoc.
Wyszłam z pokoju i udałam już się do tego swojego. On ma problemy i to niemałe. Wieczór spędziłam na pisaniu z Zosią z przerwą na posiłek, prysznic, spakowanie się i ścielenie łóżka.
(Ciąg dalszy nastąpi)
Średnie op. 
Rada: Dziel tekst na akapity, by uniknąć kolumny tekstu. W takiej formie czyta się bardzo nieprzyjemnie.
3 błędy inter. = 85% 
4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz