Poniedziałek, 26 stycznia, 2015 r.
Podążałam wzdłuż ulicy
Kwiatowej w celu zakupów spożywczych. W Janosikowie był jeden, nie
takiej małej wielkości market. Do "Stokrotki" wszyscy udawali się po
większe zakupy, by nie jeździć do Jaskółkowa. Nie był on bardzo
rozbudowany, ale przynajmniej można było zakupić to, co do życia
codziennego potrzebne. Do pobliskiego miasta udawaliśmy się tak jakoś
dwa razy na trzy miesiące. Wystarczył nam zwykły, mniejszy niż
przeciętny market, spożywczak, który sam nazywał się mianem marketu,
choć ja bym tego oficjalnie tak nie nazwała. Obserwowałam czarnego kota
przesiadującego na wielkiej jabłoni pana Czerwieńskiego. Szczycił się
nią, bo była najstarszym drzewem we wsi. Nie posiadał żadnych zwierząt,
tamten kocur to tylko miejscowy przybłęda, zwanym przez wszystkich
Mruczkiem. Często łasił się do nóg przechodniów. Przeważnie oddawali
pieszczotę, ale osoby spoza wsi brzydziła się na myśl, że jakiś pchlarz
oznacza swoim zapachem ich nowe spodnie. Kot często okrążał miejscowy
bar mleczny w poszukiwaniu resztek. Na swój sposób go lubiłam,
podziwiałam to, jak garnął się do ludzi.
W sklepie kupiłam ziemniaki,
winogrona zza granicy, bo innych w styczniu nie znajdziesz, oraz kilka
rzeczy pokroju masła i mleka. Całkiem 'przypadkiem' wrzucił mi się dżem
truskawkowy i twaróg. Była już piętnasta, więc w sklepie było koło
dwunastu osób. Niezły wynik. Finalnie wróciłam do domu z dwiema siatkami
zakupów. Po wejściu drzwiami od strony kuchni, zostałam otoczona przez
Hektora. Odłożyłam wciąż zapakowane produkty na stół i po prostu
przywitałam się z pupilem. Czekało mnie teraz rozpakowywanie siatek.
Mama była jeszcze w pracy, tak samo jak tata. Szymon umówił się z
kolegami w naszym skromnym, małym i jedynym parku, pogoda nie była mu
przeszkodą. I dobrze, miałam go z głowy na całe popołudnie. Wracał
dopiero koło godziny osiemnastej.
Gdy skończyłam, odgrzałam obiad w
mikrofalówce. Zwykła pomidorówka. Hektor położył się na swoim posłaniu w
przedpokoju i po prostu sobie przysnął. Ja natomiast zajęłam się
odrabianiem lekcji. Matematyka - trzy strony z ćwiczeń, polski -
wypracowanie na temat Wisławy Szymborskiej, przyroda - trzy zadania z
podręcznika, historia - coś tam o szlachcicach. Czy to było wszystko?
Tak mi się zdawało i miałam rację. Założyłam specjalny zeszyt, w którym
zapisywałam każdą zadaną pracę domową. Dzięki temu zawsze miałam zapas
nieprzygotowań, które zgłaszałam naprawdę okazjonalnie. Odrabianie
lekcji zajęło mi koło czterdziestu, długich minut.
Po tychże mękach
wyszłam na spacer z Hektorem. Taki tylko na łączkę. Szron pokrywał
wysoką, zżółkłą trawę. Pies tylko węszył i oczywiście biegł przodem.
Nagle stanął. Tak po prostu i zaczął patrzeć gdzieś w dal. Pędem pobiegł
w kierunku... no właśnie, czego? Wyjęłam gwizdek. Gwizdnęłam raz drugi,
trzeci. Wiedziałam, że słyszał, ale mimo to biegł dalej. Zwęszył coś.
Sarny czasem wychodziły z lasów i zabłąkane szukały czegoś do zjedzenia
na łące. A rozwiązanie było tak blisko - w lesie przecież stały żłoby z
sianem, które były uzupełniane regularnie przez leśniczych. Byłam
przerażona. Bicie własnego serca zagłuszało wszystko wokół. Błądziłam
oczami za kundlem, starając nie spuścić go z oczu wśród krzewów i trawy.
Śniegu nie było dużo, ale i tak ciemny pies wyróżniał się na tle jasnej
trawy. Już nie raz uciekał, ale zawsze byłam przerażona takimi
sytuacjami, bo bardzo zależało mi na Hektorze i nie lubiłam dłuższych
rozstań z nim. Raz uciekł nam tak, że wrócił, sam oczywiście, po trzech
dniach. Biegłam nie zważając na kłujące gałązki, które omiatały moje
nogi. Dżinsy poszły do prania, co chyba jest oczywiste. Trzy minuty,
cztery - ciągnęły się jak godziny. Nareszcie ten moment. Stanął, zaczął
węszyć. Nie pobiegł jednak dalej w las, tylko zawrócił. Dumny z siebie,
merdając ogonem, potruchtał do mnie, a jęzor miał wywieszony.
- Głupi, zawału bym dostała. Nawet nie zamierzam opowiadać tego mamie!
Nie
było to śmieszne, ale mimo to się śmiałam. To była nasza mała
tajemnica. Owy głupek zaszczekał tylko w odpowiedzi i bez żadnej komendy
zawrócił ku domowi. W pokojowym nastroju przekroczyliśmy próg domu,
lecz domownicy nie podzielali naszego stanu umysłu. Po prostu krzyk, a
zdenerwowanie wisiało w powietrzu.
- Chodzisz gdzieś, wracasz
późno, a teraz wróciłeś wcześniej i z podbitym okiem! - Usłyszałam głos
mej rodzicielki, którą z łatwością mogłam sobie wyobrazić bez
wchodzenia do kuchni.
- Nie masz się czym martwić, mamo...
Maciuś
chyba wpadł. Godzina osiemnasta nie jest godziną późną. Może czasem
zdarzało mu się być w domu po dwudziestej, lecz nadzwyczaj rzadko. Wtedy
może się tak nasilało, a więc zacna Pani Gawrońska została tym razem
niesamowicie dotknięta. Zwłaszcza, że jej syn nawet nie chciał z nią
rozmawiać i wyjawić powodu pojawienia się śliwy. Nie chciałam tam
wchodzić. Zdjęłam tylko psu szelki, odłożyłam je do "psiej" szuflady i
po cichu przemknęłam do swojego pokoju. Sięgnęłam po telefon. Była już
szesnasta dwadzieścia, Zosia na pewno wróciła już ze szkoły. Weszłam na
Skype i po prostu napisałam "Cześć :3", po czym zaczęłam szukać mojego
laptopa. W Internecie rozglądałam się za jakąś ciekawą książką.
Koleżanka z klasy ostatnio poleciła mi Zwiadowców, więc to też wybrałam.
Seria składa się z kilkunastu tomów, więc zdawałam sobie sprawę, że
przeczytanie wszystkiego trochę mi zajmie. Tymczasem Hektor wszedł do
mojego pokoju i ułożył się przy moim łóżku. Uśmiechnęłam się słabo i
wstałam z biurkowego krzesła, by następnie usiąść po turecku przy psie.
Drapałam go za uszami, ponieważ to było jego wrażliwe miejsce, jeśli
chodzi o pieszczoty. Miałam obowiązek pouczenia się na sprawdzian z
języka angielskiego, więc wyjęłam z czarnego plecaka podręcznik oraz
zeszyt. Zaczęłam się uczyć.
~
Po dwóch godzinach
skutecznej nauki postanowiłam się odprężyć. Weszłam do kuchni z
uśmiechem na twarzy, ale moja mama siedziała na krześle i po prostu
płakała. Podeszłam do niej i usiadłam obok.
- Słyszałam - szepnęłam i złapałam jej rękę. - Dowiem się, co jest grane. Obiecuję.
W
odpowiedzi uśmiechnęła się, wstała, i zaczęła przygotowywać kolację.
Wyjęła jajka oraz świeży szczypior, co wskazywało na to, że w planach
miała przygotowanie jajecznicy. Ja za to wyjęłam z koszyka na oknie
zielone, kwaśne jabłko i zaniosłam je sobie do pokoju. Tylko, że zanim
do niego doszłam, zatrzymałam się w przedpokoju.
- Nie, nie
domyśla się, skąd. Stary, ona zaczęła mi o jakichś sektach gadać! Tak,
tam gdzie zawsze, półtorej godziny wcześniej. Niech któryś stchórzy, to
go zbiję. - Oj, Szymon, Szymon...
Zapewne skończył rozmowę, więc odczekałam minutę i weszłam do pokoju.
- Hej.
- Co tu robisz? - Zauważyłam, jak bacznie mi się przyglądał, ale nie dałam po sobie poznać, że coś słyszałam.
- Jak to było z tym okiem?
Cisza. Niezręczna cisza.
- No tak... ten... Dlaczego pytasz i nagle się mną interesujesz? - Na początku się jąkał, ale chyba zaczął nabierać podejrzeń.
-
Jesteś moją rodziną i nagle przychodzisz z nieźle podbitym okiem.
Mniejsza. Miało być dla mnie, ale zjedz je - Powiedziałam i podałam mu
owoc.
Wyszłam z pokoju i udałam już się do tego swojego. On ma
problemy i to niemałe. Wieczór spędziłam na pisaniu z Zosią z przerwą
na posiłek, prysznic, spakowanie się i ścielenie łóżka.
(Ciąg dalszy nastąpi)
Średnie op.
Rada: Dziel tekst na akapity, by uniknąć kolumny tekstu. W takiej formie czyta się bardzo nieprzyjemnie.
3 błędy inter. = 85%
4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz