niedziela, 18 czerwca 2017

Od Michała "Karma zawsze wraca" cz. 3 (cd. Weronika)

Poniedziałek 9 lutego i wtorek 10 lutego 2015 r. 
Zareagowała cichym śmiechem i nerwowym spuszczeniem wzroku.
- Dzięki.
Patrzyłem na nią w głębokim zamyśleniu przez kilka sekund, po czym zapytałem:
- Często ci dokuczają?
Potaknęła. Widziałem, że robiła to z dużą niechęcią. Cholera. Co ci ludzie mają w głowach? Tylko wyjący wiatr? Kurwa, co ja w ogóle myślę. Powinienem raczej zapytać o to, co mają w dupach, skoro w głowach kompletnie nic. Tam to też chyba wyłącznie gówno.
- Trzymaj się i nie daj się im zastraszyć - powiedziałem bardziej chłodno, niż stanowczo, po czym po prostu odszedłem w swoim kierunku. Pierdolone gówniary. Gdybym tylko mógł, już byłyby posiekane na jebane kosteczki. Nakarmiłbym tym świnie. Kurwy z nich, nic więcej.
To mi zepsuło humor do końca dnia. W myślach wciąż miałem różnorakie sposoby, jak można by takich ukarać. Pozostawały jednak bez winy. Tak bardzo chciałem obronić tę dziewczynę, ale wiedziałem, że nie jestem w stanie tego zrobić. Tak naprawdę nawet się nie znaliśmy.
***
Kolejnego dnia ze szkoły wrócić musiałem sam. Do Nata zadzwoniła ciocia, mówiąc, by ten udał się na zakupy, bo zamierza wpaść i zrobić mu obiad. Nie chciał mi zawracać głowy, szczególnie że miał tego dnia o lekcję dłużej niż ja (zwykle czekałem na niego godzinę w świetlicy lub bibliotece) i zdecydował, że pójdzie beze mnie. Westchnąłem cicho, stojąc na szczycie schodów przed szkołą. Na co czekałem? Sam nie wiem. Coś kazało mi się odwrócić. Za szklanymi drzwiami w budynku szkoły widziałem Gruchę i całą resztę jego pieprzonej paczki. Nim zdołali zauważyć, że tym razem jestem bez tego "blond ochroniarza", zbiegłem ze schodów, o mało nie wywracając się na topniejącym już powoli lodzie. Dosłownie przebiegłem przez ulicę, nawet nie kontrolując, czy nic nie przejeżdża. I tak nie było tu zbyt wiele aut.
Zatrzymałem się dopiero przy przystanku autobusowym, nerwowo spoglądając w kierunku szkoły. Właśnie wychodzili. Ku mojemu przerażeniu wzrok tej nowej dziwki Gruchy zatrzymał się centralnie na mnie. Pospiesznie odwróciłem się, by być świadkiem upuszczenia przez jakąś dziewczynę telefonu. Odruchowo się po niego schyliłem.
- Proszę... - Dopiero przy podawaniu go właścicielce, zerknąłem na jej twarz. Potrzebowałem chwili, by skojarzyć, skąd ją pamiętałem.
- Dzięki - mruknęła. Na jej policzki wstąpił rumieniec. Skontrolowała stan ekranu, który na szczęście był w jednym kawałku, a następnie włożyła urządzenie do kieszeni.
- Weronika, tak?
- Skąd wiesz jak mam na imię? - Spojrzała na mnie nieufnie.
- Podsłyszałem - odparłem, odbiegając spojrzeniem w kierunku ulicy. Stanąłem na tyle blisko niej, że z perspektywy Gruchy mogłoby się zdawać, że ja i ona doskonale się znamy.
- Wczoraj?
Skinąłem głową. Wypuściła z płuc powietrze.
- Jeszcze raz dziękuję. Nie musiałeś tego robić, a jednak się zainteresowałeś...
- Tak jakoś wyszło - Wzruszyłem ramionami. Zapanowała niezręczna cisza. Zamierzałem poczekać razem z nią na autobus, by mieć absolutną pewność, że Grucha sobie odpuści i pójdzie. Bałem się jedynie, że może zawsze wpaść na naprawdę głupi pomysł w postaci przyjścia do nas i wyżywania się również na mojej nowej znajomej...
- Ach! Miałam zadzwonić do mamy!
Kątem oka obserwowałem, jak wyciąga ponownie telefon i wybiera właściwy numer. Widziałem, że czuje się nieco skrępowana moją obecnością. Odbyła krótką, nic dla mnie nie znaczącą rozmowę z rodzicem i się rozłączyła.
- Tak właściwie, to do której klasy chodzisz? - zapytałem w końcu.
- Szósta - odparła cicho, zapewne nie całkiem przekonana, czy dobrze postępuje.
- No widzisz, jestem tylko rok od ciebie starszy. Także spokojnie, nie musisz mnie traktować tak, jakbym spadł z Księżyca - Uśmiechnąłem się, jednak na nią nie patrząc.
- Jasne... - Po głosie poznałem, że ona również musiała się choćby przelotnie uśmiechnąć - Też czekasz na autobus?
- Nie do końca. Chodzę piechotą, ale właściwie nie mam nic ciekawszego do roboty. Mogę ci potowarzyszyć.
- Jak uważasz...
Ponownie zrobiło się cicho. No może nie licząc tych rozmów i okrzyków innych gimnazjalistów przechodzących nieopodal. Obejrzałem się przez ramię. Wciąż tam stali. Cholera. Pospiesznie się obróciłem, jakbym kompletnie nikim się nie przejmował.
- Tak właściwie, to jak masz na imię? - zapytała nieśmiało.
- Michał - odparłem szybko.
Pokiwała głową. Ta rozmowa jakoś niezbyt się kleiła.
- Nie zaczynały się w ciebie dzisiaj?
Spuściła wzrok.
- No ładnie... - mruknąłem z nieskrywanym niezadowoleniem. Szybko domyśliłem się, że było dokładnie tak, jak myślałem - Niestety na takie chyba nic nie poradzimy. Jak to mawiają - "gówna się nie tyka, bo śmierdzi".
Zaśmiała się lekko.
- Co racja, to racja - zrobiła pauzę - A jak u ciebie? Męczyli cię dzisiaj?
- Na szczęście nie. Byli zbyt przejęci popychaniem jakichś innych pierwszaków. Większość z tych... - przerwałem, nie mogąc znaleźć właściwego, cenzuralnego określenia - ...huliganów już przynajmniej raz kiblowała, więc rozumiesz: są starsi i silniejsi.
- No to słabo - mruknęła - W gimnazjum jest tak źle, jak opowiadają?
- Zależy jak na to spojrzeć. O ile umiesz sobie z tym radzić i nie jesteś podatna na wpływy, powinno być dobrze. Wdawanie się w złe towarzystwo może przynieść więcej strat niż korzyści.
Ona również wpatrywała się teraz w ulicę, nie wiedząc jak ma się potoczyć dalej ta niezbyt komfortowa rozmowa. Niedługo potem drgnęła i zerknęła w lewo. Zerwała się z ławki i podniosła plecak. Przyjechał autobus.
- To cześć - powiedziałem, kiedy oddaliła się kilka kroków od przystanku. Słysząc to, odwróciła się, zarzucając swoimi długimi brązowymi włosami. Czasem dziwiłem się, jak dziewczyny są w stanie opanować takie uczesanie. Nie żeby mi to przeszkadzało...
- Pa - odpowiedziała krótko. Na jej twarzy malował się uśmiech. Wpakowała się do środka pojazdu. Już niedługo potem zniknęła mi całkiem z oczu. Włożyłem ręce do kieszeni. No pięknie. Miałem cichą nadzieję, że przyjedzie trochę później. Ostrożnie obejrzałem się za siebie. Wciąż tam stali i szczerzyli się do mnie. Kurwa. Niedobrze. Wiedziałem, że nie odpuszczą takiej okazji. Z drugiej jednak strony nie mogłem przecież stać w miejscu całą wieczność. Czułem szczypanie oczu. Chciało mi się płakać z bezradności. Z iloma siniakami tym razem skończę? Nie mogłem zadzwonić nawet po któregoś z rodziców, by po mnie przyjechali, bo byli w pracy. Musiałem sobie poradzić całkiem sam. Nie miałem dużo czasu.
Zauważyłem, że do przystanku, znajdującego się około sto metrów stąd, przybywa kolejny autobus. Bez namysłu rzuciłem się biegiem w tamtym kierunku. Z plecakiem było to dość ciężkie. Ku mojemu przerażeniu Grucha zauważył, że gdzieś biegnę i zrobił dokładnie to samo. Jego kumple również.
- Stój, pedałku! - Ich okrzyki były przerywane szyderczym śmiechem - Do klienta pędzisz?!
Oddychało mi się coraz ciężej, chociażby przez łzy cisnące się do oczu. Do celu było jeszcze tak niedaleko. Autobus skręcał do zajezdni przy przystanku. Nie odjeżdżaj, nie odjeżdżaj! - krzyczałem w myślach. Kierowca mógł mnie zauważyć, bo cierpliwie odczekał aż wejdę do środka i zamknął drzwi. Zasapany oparłem się o uchwyt dla osób stojących. Ruszyliśmy. Patrzyłem na oddalające się za oknem parszywe mordy Gruchy i reszty ekipy. Wciąż nie wierząc we własne szczęście, usiadłam na drugim siedzeniu na przodzie, tuż za kierowcą. W pojeździe prócz mnie siedziały jedynie starsze panie i jeden facet w średnim wieku.
- Bilet - powiedział nieco oschle kierowca.
- Tak, tak - mruknąłem, zaczynając grzebać po kieszeniach - Ile kosztuje?
- Sześć.
Uniosłem brwi, ale jako, że nie jeździłem komunikacją miejską, posłusznie zapłaciłem. Coś mi tu jednak nie pasowało. Zawsze było tak drogo? Oparłem się o fotel i patrzyłem przez okno. Miałem nadzieję, że najbliższy przystanek, na którym będę mógł wysiąść będzie gdzieś maksymalnie na obrzeżach miasta. Najwyżej się przejdę ten kilometr czy dwa więcej.
Im dłużej jechaliśmy, tym większy niepokój mnie ogarniał. Głupio było jednak pytać. W napięciu patrzyłem na mijane lasy, drobne zabudowania czy pola. Całe ręce mi się trzęsły. Niedobrze, niedobrze...
Autobus zatrzymał się dopiero po pół godziny. Wysiadłem tak szybko, jakbym został poparzony. Szybko jednak okazało się, że stoję w szczerym polu. Ło kurwa, gdzie ja jestem? - to była moja jedyna myśl. Jednak kiedy się odwróciłem, autobus już odjechał. Nie było kogo się zapytać. Obejrzałem się kilka razy, ale okolica nic mi nie mówiła. Przystanek był w zasadzie tylko drzewem z kartką wymokłą od deszczu wymieszanego ze śniegiem. Prawdopodobnie rozkład jazdy. Tekst był nieczytelny. Przekląłem pod nosem. Musiałem być daleko od Jaskółkowa. Zapamiętałem tylko część drogi. Nie miałem pojęcia, czy zdołam dotrzeć całkiem sam. Wyjąłem telefon. Nie było zasięgu. Zajebiście. Nawet gdy go uniosłem nie wyświetliła się żadna kreska. Nie miałem nawet co myśleć o dzwonieniu do rodziców. No i było cholernie zimno. Znalazłem tu się z własnej głupoty.
Koniec końców ruszyłem w kierunku, z którego przybyłem. Dopiero za jakiś czas poczułem wibrowanie telefonu w kieszeni. Wyciągnąłem nieco podstarzały model (wciąż nie miałem dość oszczędności, by kupić sobie nowy - po bójce starczyło mi wyłącznie na okulary) i odczytałem wiadomość od swojego przyjaciela.
Nat, 14:44: Wróciłeś do domu?
Drżącymi rękoma napisałem odpowiedź:
14:06: Niewiem gdzie jestem
Odpowiedź przyszła niemalże od razu.
Nat, 14:46: Jak to nie wiesz?
14:48: No niewiem
Wtedy telefon zadrżał, a na wyświetlaczu zauważyłem, iż Nat do mnie dzwoni. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.
- Jaja sobie robisz? - odezwał się. Jego ton był mieszaniną zaniepokojenia i lekkiej złości.
- Nie, serio. Próbuję znaleźć jakiś znak, ale nic tu nie ma - powiedziałem, a swoją wypowiedź zwieńczyłem siorbnięciem nosem. Nigdy nie miałem chusteczek kiedy były potrzebne.
- Ale jak się tam dostałeś?
- Autobusem.
- Po co wsiadałeś w autobus? - słyszałem, że był coraz bardziej zagubiony. Na pewno mniej niż ja. Szedłem aktualnie ulicą przez jakiś las iglasty. Zasięg musiał tu ponownie osłabnąć, bo trochę ścinało niektóre głoski wypowiadane przez Nata.
- Długa historia.
Zapanowała chwilowa cisza. Chyba go wkurzyłem - pomyślałem. W tej samej chwili dało się usłyszeć po drugiej stronie słuchawki jakieś hałasy.
- A pamiętasz numer tego autobusu?
- Nie. Nawet na przystanku nic nie było.
- A widzisz coś szczególnego, czy coś? Z jakiego przystanku jechałeś, w jakim kierunku?
Mój wzrok przykuł szary tył znaku. Miał kształt poziomego prostokąta, dokładnie takiego, na którym zawsze pisano nazwy miejscowości. Poczułem przypływ nadziei.
- Chyba jest jakiś znak, poczekaj... - Nat nie odpowiedział, więc z obawy, że przerwało rozmowę, dodałem: - Ale tak ogólnie to pola i jedno wielkie nic.
- A co z tym znakiem?
- Zaraz, jeszcze kilka metrów - odpowiedziałem pospiesznie. Za kilka kroków mogłem się zatrzymać przy odwrocie znaku - Sienniczek. Nic mi to nie mówi.
- Czekaj, sprawdzę w necie - rzekł Nat. Wróciłem do dość mozolnej wędrówki poboczem jezdni.
- Może złapię kogoś na autostop czy coś? - zaproponowałem nieśmiało.
- Próbuj, może się uda, ale uważaj na siebie. Już wyjeżdżam, w razie czego daj znać.
Nim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, chłopak się rozłączył. Westchnąłem cicho i schowałem urządzenie do kieszeni. Czym zamierzał przyjechać? Tym swoim skuterem? Zadrżałem. Nienawidziłem motorów i wszystkiego co do nich podobne. Zdawały mi się być okropnie niestabilne i tym samym znacznie podatniejsze na wypadki. Nigdy nie lubiłem ryzyka.
Im dłużej szedłem, tym miałem coraz większe wrażenie, że robiło się ciemniej. W sumie nic dziwnego, w końcu była zima. Było mi tak okropnie zimno, że teraz już nie tylko nie czułem palców u stóp i rąk, ale i również własnego nosa czy policzków. Nawet, jeśli podwinąłem szalik tak wysoko, że wystawały zza niego tylko okulary. Czapkę również osunąłem na czoło, lecz wciąż było mi zimno. Napisałem pospiesznie SMS-a do mamy. Nie odpisywała. Było mi tak zimno, że prawie czułem, jak mi zamarzają wnętrzności. Może po prostu to sobie uroiłem. Przed oczami miałem wiele scenariuszy rodem z jakiegoś filmu, którego bohater samotnie umiera na mroźnym pustkowiu. Chyba naprawdę ponosiła mnie wyobraźnia. Mogło być raptem kilka stopni na minusie.
Nat, dalej, pospiesz się - myślałem, patrząc na kolejny samochód jadący z naprzeciwka. Nawet nie miałem odwagi, by zrealizować swój plan związany z autostopem. Nawet jakby moje myślenie ulegało zamrożeniu. Robiło mi się słabo i smutno za razem. Wszystko przez tego jebanego Gruchę.
Kiedy po upływie około pół godziny od rozmowy z przyjacielem zauważyłem znajomy biały skuter, coś we mnie drgnęło. To on? To musiał być on. W końcu. Nareszcie. Przystanąłem. Nat też musiał mnie zauważyć, bo gwałtownie przyhamował i prawie że zeskoczył z pojazdu.
- Ty idioto, co ci odjebało? Martwiłem się!
Nie mogąc już logicznie myśleć, jego wściekły wyraz twarzy przyprawił mnie o mimowolny płacz. Miałem już wszystkiego dosyć. Nat nieco złagodniał, lecz nie mogłem przestać. Chciałem uciec jak najdalej od tych wszystkich problemów.
- Ej no, Misiu, już dobrze, nie płacz... - mówił.
- Może po prostu... jedźmy, dobrze? - wykrztusiłem. Ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu, Nat mnie przytulił. Nawet nie miałem siły protestować. Lubił to robić, ale ja już niekoniecznie. Tym razem kiedy to zrobił poczułem się tak, jakbym właśnie tego potrzebował. Kolejne słowa popłynęły same:
- Ja tylko... uciekałem. Nie wiedziałem, że pojedzie tak daleko...
- Uciekałeś? - powtórzył z niedowierzaniem.
- T-tak...
- Dobra, nieważne, pogadamy o tym w domu - powiedział szybko - Przemarzłeś. Masz szczęście, że zdążyłem chwycić jakąś kurtkę.
Odsunął się ode mnie, otworzył schowek skutera i wyciągnął z niego jakąś wyjątkowo dużą kurtkę.
- Nie trzeba... No i dziękuję... w ogóle że przyjechałeś - mamrotałem.
- Trzeba, zaraz się rozchorujesz. Przecież bym cię tak nie zostawił. Jeszcze by mi cię porwali, czy coś - mówił stanowczo. Zamknął skrytkę, szarpnął za kierownicę skutera i ściągnął go na pobocze. Niechętnie włożyłem kurtkę. O dziwo dało się ją założyć na zimówkę. Była mi trochę przydługa w rękawach... Kolejne czynności widziałem jakby przez mgłę. Zrobiło mi się trochę cieplej i ogarnęła mnie senność. Musiałem się gapić na skuter, bo Nat już siedząc, zapewnił z lekkim uśmiechem:
- Nie bój się, pojadę wolno.
To i tak pobudziło we mnie wątpliwości. Miał zaledwie czternaście czy tam piętnaście lat. Nawet tego nie mogłem sobie przypomnieć. Tak czy inaczej nie brzmiało to bezpiecznie. Mama jak się dowie, chyba mnie zatłucze. Nat westchnął.
- Zawsze możemy oboje iść z buta, ale wtedy ty go prowadzisz.
Ponownie siorbnąłem nosem. Łzy zaczęły mi zamarzać na policzkach, więc je otarłem rękawiczką.
- Dobra... Niech już będzie...
- W razie czego możesz się mnie trzymać.
Pokiwałem głową i usiadłem za nim. Niewiele myśląc chwyciłem go w pasie i oparłem opadającą ze zmęczenia głowę na jego plecach. Miałem z nerwów wszystkie mięśnie napięte. Nat musiał to zauważyć, bo cicho się zaśmiał. O tym, że ruszyliśmy zostałem poinformowany przez lekkie szarpnięcie.
***
Musiałem przysnąć, bo świadomość odzyskałem dopiero, gdy staliśmy pod domem Nata. Dokładniej przed garażem.
- Misiu, żyjesz tam?
Zamrugałem zaspanymi oczyma.
- Mm... Mhm - mruknąłem w odpowiedzi. Nie czekając na pozwolenie, zdjął mój kask. Kiedy skończył, niezdarnie zgramoliłem się ze skutera, zdjąłem kurtkę, którą mi dał, po czym nie patrząc nawet mu w oczy, oświadczyłem:
- Ja już może pójdę... i jeszcze raz dziękuję.
- Nie zapomniałem, że powinniśmy pogadać - powiedział z powagą.
- Może innym razem...
- No dobra... czekaj, schowam skuter i cię odprowadzę.
Pokiwałem głową i odczekałem, aż skończy. Zrobiło mi się trochę chłodniej po zdjęciu tej jednej kurtki, ale i tak nie zamierzałem się przyznać. Prawdę powiedziawszy nawet nie pamiętałem, co się działo i o czym rozmawialiśmy w drodze powrotnej. Byłem zbyt zmęczony. Pamiętam tylko, że gdy wróciłem, mama strasznie krzyczała. Najwidoczniej moja wiadomość nawet nie doszła.

<Wera? Co tam u ciebie?>

Długie op.
100%
6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz