Wtorek,
10 lutego 2015r.
- Daj mi
wreszcie spokój! - warknęłam w stronę mojego klona, który co chwilę wchodził do
mojego pokoju.
Szymon był w
wyśmienitym humorze, co uznał za idealną okazję do zrobienia mi na złość.
Prosiłam go, aby dał mi wreszcie spokój, ale to wręcz go nakręciło. Traciłam
powoli cierpliwość, czego starałam się usilnie nie pokazać, czułam jak moje
policzki zaczynają się palić. Robiłam ważny projekt na technikę, a ten smarkacz
wciąż mnie zaczepiał. Wkurzało mnie jego zachowanie. Rodzice poszli do teatru,
pies pozostawał moją jedyną nadzieją. Która smacznie chrapała sobie w
przedpokoju na dywanie. A o kocie nie miałam co mówić, nienawidził mnie. Z
wzajemnością.
- Weronika,
no weź! Poganiajmy się, albo...
- Przestań! Nie
mam czasu! - Tym razem już się na niego wydarłam.
Ten tylko
burknął coś pod nosem i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Zaczęłam robić
głupie miny w tamtą stronę. Wiedziałam, że za parę minut wróci, w celu
doprowadzenia mnie do szewskiej pasji. Wiele razy próbowałam mu tłumaczyć, aby
podroczył się ze mną po tym jak skończę odrabiać lekcje. Przynosiło to jednak
marny skutek, aż w końcu przestałam z nim walczyć. Jeśli już się uparł, po
prostu nie potrafiłam go od tego odwieźć.
Na dodatkową
ocenę przygotowywałam plakat przedstawiający formy starożytnych,
prowizorycznych pojazdów. Nie była to praca skomplikowana, a miałam szansę
zgarnąć piątkę, a może nawet szóstkę. Chciałam zrobić to z Igorem oraz Tosią,
ale uznali, że im się nie chce i wolą pójść do stajni. Ja również miałam na to
ochotę, lecz bardzo starałam się uzyskać czerwony pasek na koniec roku. Zawsze
lepsze są takie zajęcia po szkole, niż poprawianie ocen w maju na ostatnią
chwilę. Obiecany mi został jakiś kundelek ze schroniska, jeśli będę miała
średnią na koniec roku większą niż pięć i czterdzieści setnych. Propozycja bądź
co bądź brzmiała kusząco. Chciałam udowodnić, że naprawdę zależy mi na nowym
podopiecznym i towarzyszu zabaw dla Hektora.
Mama
wydrukowała mi parę zdjęć przedstawiających stare środki transportu, a ja
dzielnie przyklejałam je na duży, błękitny brystol. Miałam czas na oddanie tego
do czwartku, lecz wolałam to zrobić wcześniej. Jeśli wykonałabym to dzień
przed, nie byłoby zapewne to tak dokładne i estetyczne. Tak jak w przypadku
ocen, często wtedy wypada to gorzej. Co więcej, Szymon wiedział, jak zależy mi
na zgarnięciu tych paru dodatkowych i przeszkadzał mi za każdym razem, gdy
próbowałam zrealizować jakiś projekt.
I tak po raz
kolejny wparował do mojego pokoju, wrzucając mi do niego miauczącego z
niezadowolenia Lucyfera. Skrzywiłam się na widok tego darmozjada, a następnie
popatrzyłam nienawistnie w stronę brata.
- Czy ja
naprawdę mam powiedzieć o tym wszystkim mamie? - Co jak co, ale tego akurat się
mój drogi braciszek bał, bo mamusia powie dziadkom, a wtedy dostanie burę na
niedzielnym obiadku.
Osobnik
wyszedł z pokoju wraz z pchlarzem, a ja przyglądałam się temu z tryumfalnym
uśmieszkiem. Mogłam już spokojnie zająć się tym, czym chciałam.
***
- Kotku,
pójdziesz z Hektorem na spacer? Muszę zrobić obiad na jutro.
Pokiwałam
zrezygnowana głową. Rodzice wrócili paręnaście minut wcześniej do domu. Było
już po dwudziestej i niezbyt widziało mi się brnąć przez śnieg, gdy niebo
przybierało ciemne barwy oraz zasnuwało się chmurami. Nie miałam wyboru, więc zwlekłam
się z kanapy i odłożyłam książkę na stolik. Miałam nadzieję na skończenie jej
jeszcze w tym tygodniu, lecz z każdą chwilą w to wątpiłam. Wydawało mi się, że
rodzice ciągle czegoś ode mnie chcą. Irytowało mnie to, ale nie miałam ochoty
na kłócenie się z nimi. Więcej złego by mi z tego przyszło.
Zmieniłam
domowe kapcie na podniszczone trapery, a na siebie narzuciłam bordową zimową
kurtkę kupioną w szmaciarni. Temperatura zapewne spadła już na poziom poniżej
zera. Nasz pies słuchał się na tyle, że smycz była tu jedynie czystą
formalnością. W takiej małej mieścinie każdy go znał i nie obawiał się z jego
strony napaści. Dzieci śmiało do niego podchodziły i obdarzały pieszczotami.
Nie raz mnie to irytowało, traktowały go jak misia. On jednak nie narzekał i
cierpliwie to znosił. Ulubiony pupil dziadków. Zawsze zabieraliśmy go na
niedzielne obiadki, w końcu nie widzieliśmy żadnych przeciwności.
Po wyjściu z
domu uradowany kundelek obwąchiwał wszystkie krzaczki i zakątki. Jak zwykle
poszłam z nim na tyły domu, gdzie znajduje się niewielkie pole z zieloną trawą,
wtedy przykryta białym puchem. Mróz był siarczysty, już po kilku minutach
zaczęłam nieznacznie kasłać. Moje zdrowie przez ostatnie kilka dni zdawało się
nieco szwankować. Nagle usłyszałam ciche łkanie. Podeszłam w tamtą stronę. Za
krzakami kuliła się mała istotka w samej bluzie. Dziewczynka miała spięte włosy
w dwa warkoczyki.
- Hej, co tu
robisz? - zagaiłam zdziwiona.
- Ja... się
zgubiłam... - odparło dziecko, patrząc mi się przestraszonym wzrokiem w oczy.
- Chodź,
ogrzejesz się trochę.
Nie czekając
na odpowiedź chwyciłam drobną rączkę, zagwizdałam na Hektora i przekroczyłam
już po około sześciu minutach próg domu.
- Kto to? -
spytała od razu mama, wchodząc do korytarza z ścierką w ręce. Speszyła się
widząc śliczną blondyneczkę z ubrudzoną twarzyczką.
- Nie wiem,
znalazłam ją na dworze – wzruszyłam ramionami i zaczęłam się rozbierać.
- Jak masz na
imię, kruszynko?
- Mamusia nie
pozwala mi rozmawiać z obcymi. Ja chyba… już sobie… pójdę – pisnęła.
- Zaraz
zaprowadzimy cię do domu, tylko powiedz jak masz na imię i gdzie mieszkasz –
powiedziałam odwracając się w stronę naszego gościa.
- Marysia
Koniecpolski, na Złotych Liści, biały domek z pomarańczowym dachem – szepnęła
po chwili namysłu.
Uśmiechnęłam
się, rozbawiona jej nieśmiałością i stwierdzeniem, iż „mamusia nie pozwala jej
rozmawiać z obcymi”. Czułam się starsza od niej, bardziej doświadczona i
zachwycona jej manierami. A miałam może kilka lat więcej. Zapomniałam o
gimnazjalistach, patrzących się na mnie z kpiną i powątpiewaniem w oczach.
- Weronika,
ubieraj się migiem. Odprowadzimy małą do domu – powiedziała ni stąd ni zowąd
moja rodzicielka, która uznała uratowanie owej małej przed niebezpieczeństwem
tego świata jako misję.
Burknęłam coś
pod nosem niezadowolona, ale mimo to wróciłam się do szafki z butami.
***
- Och, to nie
był żaden problem! – odezwała się moja mama ze śmiechem.
- Nie wiem
jakim cudem Tosia mogła ją zgubić… jeszcze raz dziękujemy.
Pani
Koniecpolski radośnie rozmawiała z moimi rodzicami, gdyż tata nas podwiózł. Ja za
to nie odzywałam się w ogóle. Nie byłam w nastroju do rozmów.
Z uśmiechem
na twarzy wyszłam z budynku po niespełna trzydziestu, długich minutach.
Orzeźwił mnie za to panujący na dworze
mróz.
Średnie op.
1 błąd inter. + 1 błąd orto. = 85%
4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz