środa, 21 czerwca 2017

Od Weroniki "Karma zawsze wraca" cz.4 (cd. Michał)


Wtorek, 10 lutego 2015r.

- Daj mi wreszcie spokój! - warknęłam w stronę mojego klona, który co chwilę wchodził do mojego pokoju.
Szymon był w wyśmienitym humorze, co uznał za idealną okazję do zrobienia mi na złość. Prosiłam go, aby dał mi wreszcie spokój, ale to wręcz go nakręciło. Traciłam powoli cierpliwość, czego starałam się usilnie nie pokazać, czułam jak moje policzki zaczynają się palić. Robiłam ważny projekt na technikę, a ten smarkacz wciąż mnie zaczepiał. Wkurzało mnie jego zachowanie. Rodzice poszli do teatru, pies pozostawał moją jedyną nadzieją. Która smacznie chrapała sobie w przedpokoju na dywanie. A o kocie nie miałam co mówić, nienawidził mnie. Z wzajemnością.
- Weronika, no weź! Poganiajmy się, albo...
- Przestań! Nie mam czasu! - Tym razem już się na niego wydarłam.
Ten tylko burknął coś pod nosem i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami. Zaczęłam robić głupie miny w tamtą stronę. Wiedziałam, że za parę minut wróci, w celu doprowadzenia mnie do szewskiej pasji. Wiele razy próbowałam mu tłumaczyć, aby podroczył się ze mną po tym jak skończę odrabiać lekcje. Przynosiło to jednak marny skutek, aż w końcu przestałam z nim walczyć. Jeśli już się uparł, po prostu nie potrafiłam go od tego odwieźć.
Na dodatkową ocenę przygotowywałam plakat przedstawiający formy starożytnych, prowizorycznych pojazdów. Nie była to praca skomplikowana, a miałam szansę zgarnąć piątkę, a może nawet szóstkę. Chciałam zrobić to z Igorem oraz Tosią, ale uznali, że im się nie chce i wolą pójść do stajni. Ja również miałam na to ochotę, lecz bardzo starałam się uzyskać czerwony pasek na koniec roku. Zawsze lepsze są takie zajęcia po szkole, niż poprawianie ocen w maju na ostatnią chwilę. Obiecany mi został jakiś kundelek ze schroniska, jeśli będę miała średnią na koniec roku większą niż pięć i czterdzieści setnych. Propozycja bądź co bądź brzmiała kusząco. Chciałam udowodnić, że naprawdę zależy mi na nowym podopiecznym i towarzyszu zabaw dla Hektora.
Mama wydrukowała mi parę zdjęć przedstawiających stare środki transportu, a ja dzielnie przyklejałam je na duży, błękitny brystol. Miałam czas na oddanie tego do czwartku, lecz wolałam to zrobić wcześniej. Jeśli wykonałabym to dzień przed, nie byłoby zapewne to tak dokładne i estetyczne. Tak jak w przypadku ocen, często wtedy wypada to gorzej. Co więcej, Szymon wiedział, jak zależy mi na zgarnięciu tych paru dodatkowych i przeszkadzał mi za każdym razem, gdy próbowałam zrealizować jakiś projekt.
I tak po raz kolejny wparował do mojego pokoju, wrzucając mi do niego miauczącego z niezadowolenia Lucyfera. Skrzywiłam się na widok tego darmozjada, a następnie popatrzyłam nienawistnie w stronę brata.
- Czy ja naprawdę mam powiedzieć o tym wszystkim mamie? - Co jak co, ale tego akurat się mój drogi braciszek bał, bo mamusia powie dziadkom, a wtedy dostanie burę na niedzielnym obiadku.
Osobnik wyszedł z pokoju wraz z pchlarzem, a ja przyglądałam się temu z tryumfalnym uśmieszkiem. Mogłam już spokojnie zająć się tym, czym chciałam.

***

- Kotku, pójdziesz z Hektorem na spacer? Muszę zrobić obiad na jutro.
Pokiwałam zrezygnowana głową. Rodzice wrócili paręnaście minut wcześniej do domu. Było już po dwudziestej i niezbyt widziało mi się brnąć przez śnieg, gdy niebo przybierało ciemne barwy oraz zasnuwało się chmurami. Nie miałam wyboru, więc zwlekłam się z kanapy i odłożyłam książkę na stolik. Miałam nadzieję na skończenie jej jeszcze w tym tygodniu, lecz z każdą chwilą w to wątpiłam. Wydawało mi się, że rodzice ciągle czegoś ode mnie chcą. Irytowało mnie to, ale nie miałam ochoty na kłócenie się z nimi. Więcej złego by mi z tego przyszło.
Zmieniłam domowe kapcie na podniszczone trapery, a na siebie narzuciłam bordową zimową kurtkę kupioną w szmaciarni. Temperatura zapewne spadła już na poziom poniżej zera. Nasz pies słuchał się na tyle, że smycz była tu jedynie czystą formalnością. W takiej małej mieścinie każdy go znał i nie obawiał się z jego strony napaści. Dzieci śmiało do niego podchodziły i obdarzały pieszczotami. Nie raz mnie to irytowało, traktowały go jak misia. On jednak nie narzekał i cierpliwie to znosił. Ulubiony pupil dziadków. Zawsze zabieraliśmy go na niedzielne obiadki, w końcu nie widzieliśmy żadnych przeciwności.
Po wyjściu z domu uradowany kundelek obwąchiwał wszystkie krzaczki i zakątki. Jak zwykle poszłam z nim na tyły domu, gdzie znajduje się niewielkie pole z zieloną trawą, wtedy przykryta białym puchem. Mróz był siarczysty, już po kilku minutach zaczęłam nieznacznie kasłać. Moje zdrowie przez ostatnie kilka dni zdawało się nieco szwankować. Nagle usłyszałam ciche łkanie. Podeszłam w tamtą stronę. Za krzakami kuliła się mała istotka w samej bluzie. Dziewczynka miała spięte włosy w dwa warkoczyki.
- Hej, co tu robisz? - zagaiłam zdziwiona.
- Ja... się zgubiłam... - odparło dziecko, patrząc mi się przestraszonym wzrokiem w oczy.
- Chodź, ogrzejesz się trochę.
Nie czekając na odpowiedź chwyciłam drobną rączkę, zagwizdałam na Hektora i przekroczyłam już po około sześciu minutach próg domu.
- Kto to? - spytała od razu mama, wchodząc do korytarza z ścierką w ręce. Speszyła się widząc śliczną blondyneczkę z ubrudzoną twarzyczką.
- Nie wiem, znalazłam ją na dworze – wzruszyłam ramionami i zaczęłam się rozbierać.
- Jak masz na imię, kruszynko?
- Mamusia nie pozwala mi rozmawiać z obcymi. Ja chyba… już sobie… pójdę – pisnęła.
- Zaraz zaprowadzimy cię do domu, tylko powiedz jak masz na imię i gdzie mieszkasz – powiedziałam odwracając się w stronę naszego gościa.
- Marysia Koniecpolski, na Złotych Liści, biały domek z pomarańczowym dachem – szepnęła po chwili namysłu.
Uśmiechnęłam się, rozbawiona jej nieśmiałością i stwierdzeniem, iż „mamusia nie pozwala jej rozmawiać z obcymi”. Czułam się starsza od niej, bardziej doświadczona i zachwycona jej manierami. A miałam może kilka lat więcej. Zapomniałam o gimnazjalistach, patrzących się na mnie z kpiną i powątpiewaniem w oczach.
- Weronika, ubieraj się migiem. Odprowadzimy małą do domu – powiedziała ni stąd ni zowąd moja rodzicielka, która uznała uratowanie owej małej przed niebezpieczeństwem tego świata jako misję.
Burknęłam coś pod nosem niezadowolona, ale mimo to wróciłam się do szafki z butami.

***

- Och, to nie był żaden problem! – odezwała się moja mama ze śmiechem.
- Nie wiem jakim cudem Tosia mogła ją zgubić… jeszcze raz dziękujemy.
Pani Koniecpolski radośnie rozmawiała z moimi rodzicami, gdyż tata nas podwiózł. Ja za to nie odzywałam się w ogóle. Nie byłam w nastroju do rozmów.
Z uśmiechem na twarzy wyszłam z budynku po niespełna trzydziestu, długich minutach. Orzeźwił  mnie za to panujący na dworze mróz. 

< No to teraz Ty mów co się tam dzieje MiLady :P >

Średnie op.
1 błąd inter. + 1 błąd orto. = 85%
4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz